Jesienne infekcje – wywiad z farmaceutą

Jesienne infekcje – wywiad z farmaceutą

Zaczyna się jesień i zaczynają się jesienne infekcje! Zwłaszcza, jeśli dopiero zaczęliśmy przygodę ze żłobkiem lub przedszkolem i nasze dziecko po raz pierwszy styka się z tak dużą liczbą nowych patogenów.

Jak zapobiegać infekcjom i jak z nimi walczyć, gdy się już pojawią?

Postanowiłam spytać o to Artura Rakowskiego – zielonogórskiego farmaceutę i promotora zdrowia. Artur prowadzi bloga arturrakowski.pl, w którym po męsku opowiada o ojcostwie, sprzęcie medycznym i zdrowiu najmłodszych. Jest autorem wielu publikacji w prasie branżowej oraz prelegentem ogólnopolskich konferencji dla specjalistów i pacjentów. Lokalnie współpracuje z wieloma fundacjami i prozdrowotnymi ruchami miejskimi. Prywatnie jest zakochanym mężem Aurelii i szczęśliwym ojcem Amadeusza. W wolnych chwilach sporo czyta i odpoczywa przy muzyce elektronicznej.

Magdalena Komsta:  Wyobraź sobie, że jestem rodzicem dziecka powyżej roku. Zaczynam z maluchem adaptację do żłobka, klubu dziecięcego, przedszkola. Po dwóch tygodniach – pierwszy katar. Czy mogę przy takiej infekcji skorzystać z porady farmaceuty i jego propozycji leków bez recepty? Kiedy jednak powinnam zwrócić się do lekarza po pomoc?

Artur Rakowski: Zacznijmy od tego, że większość infekcji górnych dróg oddechowych ma charakter samoograniczający się – czyli wymaga kontrolowania objawów i spokojnego oczekiwania na rozwój wypadków. Infekcja  jest wtedy zwalczana po prostu przez układ immunologiczny dziecka. Jednakże są takie sytuacje, kiedy należałoby porzucić domowe sposoby i samoleczenie preparatami aptecznymi i udać się do lekarza. Pierwszym sygnałem, który powinien skłonić nas do wizyty u lekarza, jest kaszel przewlekły, czyli taki, który utrzymuje się dłużej niż 2 tygodnie oraz zmieniający się kolor wydzieliny, zwłaszcza jeśli widzimy w niej krew.

Kaszel i kichanie tak naprawdę są  naszym naturalnym odruchem obronnym. Pod dużym ciśnieniem maluszek pozbywa się  patogenów, które podrażniły mu błonę śluzową górnych dróg oddechowych i doszło do odruchu kaszlu. Więc to jest tak naprawdę nasz sojusznik. Jeśli więc kaszel nie jest napadowy, jeśli dziecko się nie dusi, nie ma potrzeby podawania syropu przeciwkaszlowego  – chyba że jest problem z zasypianiem.

Wiem, że producenci w reklamach często wmawiają społeczeństwu, że syrop jest i na mokry, i na suchy kaszel. To jest mit. W jednym leku nie powinno się łączyć substancji przeciwkaszlowej i wykrztuśnej. Syropy wykrztuśne, czyli te na mokry kaszel, upłynniają wydzielinę, ale paradoksalnie wywołują odruch kaszlu, by tą zalegającą wydzielinę usunąć z dróg oddechowych. Taki jest ich mechanizm działania. Jeśli więc najpierw użyjemy syropu na mokry kaszel, a za chwilę na suchy, to wydzielina zostanie upłynniona, a potem zostanie nam na drogach oddechowych. Nie wykrztusimy jej. To nie jest dobre postępowanie.

MK: Co z gorączką? Kiedy jeszcze można podawać leki i obserwować dziecko, a kiedy powinniśmy jednak zasięgnąć porady lekarskiej?

AR: Bardzo ciekawy temat poruszyłaś. Amerykańscy pediatrzy mówią o takiej jednostce chorobowej jak fever phobia, czyli lęk przed gorączką. I wcale nie dotyczy ona dzieci, a ich rodziców. Część specjalistów zwraca uwagę na to, że zbyt pochopne zbijanie gorączki może przeszkadzać organizmowi dziecka w zwalczaniu infekcji. Z drugiej strony mamy też zwolenników szybkiego działania. Argumentują, że pojawiały się przypadki drgawek gorączkowych już przy temperaturze 38 stopni C. Przeciętny rodzic, może przede wszystkim obserwować swoje dziecko. Jeśli u naszego dziecka ta temperatura powoli narasta, nie są to nagłe skoki temperatury, to myślę, że spokojnie możemy poczekać z podawaniem leków do 38,5 stopni C. Musimy natomiast odpowiednio nawadniać dziecko. 

MK: Skoro jesteśmy już przy lekach przeciwgorączkowych, powiedz, proszę, jakie leki przeciwgorączkowe można podawać małym dzieciom, a jakie są absolutnie zabronione?

AR: U dzieci w przypadku leczenia gorączki lekiem z wyboru jest paracetamol ponieważ jest on najbezpieczniejszy. Można do leczenia włączyć inny lek przeciwgorączkowy, na przykład ibuprofen. I wtedy zastosować taką terapię naprzemienną co 4-6 godzin. Najpierw ibuprofen, później po 4-6 godzinach paracetamol. Następnie znowu ibuprofen, paracetamol i tak przez całą dobę, ale tylko w sytuacji gdy maluch nie zareagował na podawanie paracetamolu. Lekami przeciwgorączkowymi przeciwwskazanymi u dzieci jest metamizol sodowy i aspiryna, ponieważ może spowodować zespół Reye’a, czyli uszkodzenie wielonarządowe. 

MK: Kiedy podać lek przeciwgorączkowy w syropie, a kiedy wybrać czopki?

AR: Preferowaną postacią podawania leków jest postać doustna. Ale są takie przypadki, szczególnie u najmniejszych dzieci, u maluszków, kiedy lek trzeba podać w czasie snu: wtedy fajnym rozwiązaniem jest czopek. Jeśli dziecko wymiotuje syropem, to również możemy podać lek w formie czopku. Pamiętajmy, że jeśli wymioty pojawiły się w ciągu 10 minut od podania, to nie nastąpiło wchłonięcie części dawki, więc spokojnie możemy wtedy podać czopek z tą samą substancją. Natomiast jeśli te wymioty nastąpiły po 40 minutach, to nie powinno się ponownie podawać tego samego leku, bo może dojść do zatrucia. Kiedy nie jesteśmy pewni, co do tego ile czasu upłynęło od podania poprzedniej dawki, lepiej poczekać te 3 – 4 godziny z kolejną dawką. Decydując się na terapię naprzemienną, najlepiej podać paracetamol w formie doustnej, natomiast ibuprofen podać w czopku. To jest takie optymalne rozwiązanie, z racji tego, że paracetamol bardzo słabo uwalnia się z masy czopkowej.

MK: Chciałabym teraz porozmawiać trochę o katarze. W jaki sposób rodzice mogą oczyszczać nos dziecka? 

AR: Warto udrożniać nos dziecku, ponieważ przy nagromadzeniu wydzieliny może dojść do rozwoju ostrego zapalenia zatok. Przez lata  w naszej kulturze zachodniej byliśmy uczeni, że nos wydmuchuje się w chusteczkę. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale fizjologiczne oczyszczanie nosa przez nasz organizm przebiega w zupełnie odwrotnym kierunku. Ponieważ nasza błona śluzowa wyścielająca jamy nosowe składa się z nabłonka migawkowego. I ten nabłonek migawkowy tworzą płaskie komórki z charakterystycznymi wiciami. Na tych wiciach jest umieszczony pewnego rodzaju żel, który jak lep na muchy oczyszcza wdychane powietrze. Do tego „lepu na muchy” przyklejają się alergeny, patogeny, bakterie, zanieczyszczenia, pyły. Później nabłonek migawkowy  synchronicznie przesuwa zanieczyszczenia w głąb, czyli z nosa do gardła. A z gardła – do żołądka. Więc tak naprawdę, można powiedzieć, że przez całe życie połykamy swoje gluty.

MK: Trudno, co zrobić 🙂

AR: Kiedy wszystkie patogeny dostaną się do naszego układu pokarmowego, kwaśne pH żołądka unieszkodliwia je. Świetną metodą na wspieranie tego samooczyszczania jest udrożnianie nosa przy pomocy zwykłego roztworu soli fizjologicznej lub tzw. „wody morskiej”. Udrażniając nos wielu rodziców popełnia taki błąd: psika zdrowemu dziecku do nozdrzy i szybko wyciąga ten nadmiar aspiratorem. To nie jest dobre działanie. Jeśli tylko nawilżamy dziecku nos i ono nie jest chore, to po aplikacji przy pomocy wody morskiej wcale nie trzeba udrożniać nosa aspiratorem. Wystarczy ten wypływający nadmiar przetrzeć zwykłą chusteczką. Natomiast jeśli wydzielina jest gęsta, wtedy możemy zastosować hipertoniczną wodę morską, czyli o większym stężeniu chlorku sodu upłynnić wydzielinę i odciągnąć aspiratorem. 

MK: Jak wybrać dobry preparat do udrożniania nosa? 

ARProducenci często ładują do butelek zwykłą sól fizjologiczną, nazywając te produkty wodą morską – a to nieprawda. W wodzie morskiej poza chlorkiem sodu są różne minerały – na przykład mangan czy miedź. Prawdziwa woda morska nie jest też konserwowana, podczas gdy niektóre preparaty ją udające zawierają chlorek benzalkonium, który może powodować kontaktowe zapalenia. 

MK: Czy na własną rękę wolno stosować krople na katar? 

AR: W dużym uproszczeniu krople na katar powodują skurcz naczyń krwionośnych w błonie śluzowej nosa. W ten sposób zmniejszają wysięk z nosa. Nie można ich stosować dłużej niż  5 dni u dziecka, ponieważ po tym czasie błona śluzowa może zostać trwale uszkodzona.

MK: Jakie produkty z apteki poprawiają odporność dziecka?

AR: Budowanie odporności to nie jest prosta sprawa. Na pewno nie usłyszysz ode mnie prostego przepisu. Prawda jest taka, że 90% preparatów, które znajdziesz na aptecznych półkach nie ma badań potwierdzających skuteczność. Większość to suplementy diety, które nie muszą być przebadane pod kątem obietnic marketingowych i praktycznie nie ma żadnej nad nim kontroli prawnej. Żeby w ogóle zacząć mówić o budowaniu odporności trzeba zacząć od podstaw – na przykład od unikania smogu, zwiększenia ilości ruchu na świeżym powietrzu, hartowania i nieprzegrzewania dziecka i wprowadzenia odpowiedniej diety z uwzględnieniem produktów immunostymulujących. 

Jeśli dziecko kilkanaście razy w roku choruje, to nie biegnijmy do apteki, ale przeprowadźmy diagnostykę. Zwróćmy uwagę na witaminę D3. Sprawdźmy, czy dziecko nie ma anemii. Zbadajmy poziom selenu.Godnych uwagi produktów z apteki jest niewiele. Po pierwsze, kwasy omega 3 – z ryb, w tym tran, olej z alg, zimnotłoczone nierafinowane roślinne oleje. Od 6 roku życia można stosować aloes w ampułkach. 

Przez długi czas uważano, że świetne właściwości immunostymulujące ma immunoglukan i betaglukan. Aktualnie tę skuteczność poddaje się w wątpliwość, aczkolwiek moim zdaniem warto go rozważyć.

MK: A co z olejem z czarnuszki, który robi od jakiegoś czasu furorę?

AR: Rzeczywiście jest wiele badań, które potwierdzają skuteczność oleju z czarnuszki w zapobieganiu infekcjom. Stosujmy go jako element diety, po prostu przemycając go w różnych posiłkach.

MK: Czy witamina C skraca czas infekcji? 

AR: Niestety nie. Skuteczność witaminy C i wapnia przy przeziębieniu to niestety mit.

MK: I ostatnie pytanie o probiotyki. Słyszy się coraz częściej o tym, że jelita są centrum odporności i stosowanie probiotyków wzmacnia tę odporność. Czy to prawda?

AR: Rzeczywiście bakterie w jelitach produkują różne związki immunostymulujące. Ale czy podając zewnętrznie probiotyk w postaci farmaceutyku poprawimy swoją mikroflorę? Marcin  Pan Tabletka w swoim wpisie porównał mikroflorę do rafy koralowej. Czy jeśli do rafy koralowej, w której żyją miliony różnych gatunków, dodamy jeden gatunek ryby, to wpłyniemy istotnie na jej różnorodność? W żaden sposób. Mikroflora jest bardzo ważna, ale wspierajmy ją w sposób naturalny: przetworami mlecznymi i kiszonkami. Nie łudźmy się, że podając jakiś zewnętrzny probiotyk w postaci farmaceutyków my rewelacyjnie poprawimy odporność. Część probiotyków jest zarejestrowana jako leki, ale stosuje się je w ściśle określonych wskazaniach, jak biegunka poantybiotykowa. Kilka szczepów bakterii ma wiarygodne badania dotyczące skuteczności. Cała reszta to zwykły marketing.

MK: Dziękuję Arturze za szczerą rozmowę!

Parentletter – newsletter dla świadomych rodziców. Zapisz się na listę i otrzymuj pełne wsparcia treści.

Dlaczego tata w nocy jest “be”?

Dlaczego tata w nocy jest “be”?

„ONO WOLI DO CIEBIE!” – czy już to słyszałaś? Może się zastanawiasz, jak to jest jest, że dziecko uwielbia swojego tatę w ciągu dnia, a wieczorem albo w nocy absolutnie nie chce go widzieć na oczy (a wystarczy, że malucha na ręce weźmie mama i płacz milknie w ułamku sekundy)?

Czy to matki są biologicznie przystosowane do usypiania małych dziećmi, a ojcowie powinni wkraczać dopiero po odstawieniu od piersi / pierwszych urodzinach / trzech latach, no ewentualnie wcześniej, ale jeśli są uzbrojeni w butelkę z mlekiem?

W skrócie: nie.

Już niemowlę może być emocjonalnie przywiązane do kilku osób. Wyraźnie widać to w społecznościach żyjących w bardziej naturalny niż zachodnia cywilizacja sposób, bo jest to realną koniecznością zapewniającą dzieciom bezpieczeństwo (więcej pisałam o tym TUTAJ). Nie jest prawdą, że do trzeciego roku życia liczy się wyłącznie mama – choć rzeczywiście niemowlakowi na samym początku może być zdecydowanie najłatwiej nawiązać więź właśnie z matką. Po pierwsze, zna ją najdłużej. Jej głos słyszało jeszcze będąc w jej brzuchu. Po drugie, karmienie piersią (nawet jeśli to było choćby kilka dni) i wiele innych czynności opiekuńczych wymaga częstego i długiego kontaktu fizycznego, a to ułatwia tworzenie przywiązania.

Samo mleko ma tu natomiast znacznie mniejsze znaczenie. Nie jest więc tak, że jeśli mama karmi dziecko piersią, to ojciec jest automatycznie w gorszej pozycji. Nie musi karmić niemowlaka butelką, żeby nawiązać z nim relację ani żeby potrafić je uspokoić albo uśpić. Nie wszystkie dzieci chcą pić z butelki i to nie znaczy, że póki są karmione piersią, to nie przywiążą się do ojca.

Tu nie chodzi o mleko

Do lat 50. ubiegłego wieku zakładano, że zaspokajanie przez opiekuna potrzeb fizjologicznych, takich jak pożywienie i ciepło, prowadzi do skojarzenia przez dziecko konkretnej osoby z doznawaną gratyfikacją i przywiązania się do niej. Zależność miała być prosta: sprawiłaś, że mam pełny brzuch -> szukam u Ciebie wsparcia w trudnych chwilach. Poważnie zakwestionowały tę teorię odkrycia Konrad Lorenza dotyczące powstawania przywiązania u niektórych gatunków ptactwa bez udziału pożywienia czy innych nagród. Myślenie o tworzeniu więzi zmieniły jednak na zawsze eksperymenty na małpach przeprowadzone przez Harry’ego Harlowa.

Podczas pobytu małych rezusów w laboratorium zauważono, że są silnie przywiązane do materiału, którym nakrywano podłogę w klatce. Małpki przywierały do niego i wpadały we wściekłość, gdy zabierano go do prania. Zaobserwowano także, że małe rezusy wychowywane na niepokrytej materiałem drucianej podłodze klatki z trudem, jeżeli w ogóle, przeżywają pierwsze pięć dni życia. Zespół laboratorium był zdumiony hipotezą, że poza jedzeniem, kontakt fizyczny może być tak ważną zmienną w rozwoju zdrowych małpich niemowląt.

Harlow postanowił zbadać rozwój emocjonalny małpich niemowląt w sytuacji braku matki i przetestować hipotezę dotyczącą wpływu karmienia na tworzenie się przywiązania.

Zbudowano dwie matki zastępcze. Pierwsza była pokryta miękkim materiałem i emitowała ciepło z żarówki. W rezultacie powstała „miękka, ciepła i czuła matka o niewyczerpanej cierpliwości, matka dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę, która nigdy nie beszta swojego dziecka, nie bije go i nie gryzie w złości”. Druga matka zastępcza zbudowana była z siatki drucianej i różniła się od miękkiej matki przyjemnością kontaktu, który oferowała. 

W eksperymencie w dwóch klatkach umieszczone zostały obie matki – w pierwszej klatce czworgu małpkom pokarmu dostarczała futrzana matka, w drugiej pozostałe cztery małpiątka karmiła matka druciana. Czas spędzany na każdej z matek był automatycznie mierzony. Bez względu na to, czy butelka z jedzeniem była umieszczona na matce drucianej czy futrzanej, małpki spędzały znacznie więcej czasu na matce z miękkiego materiału. Stało się jasne, że komfortowy dotyk jest ogromnie ważną zmienną w rozwoju emocjonalnym, podczas gdy karmienie jest nieistotne. Tym samym zakwestionowano teorie zakładające oparcie związku z matką wyłącznie na redukcji głodu.

„Człowiek nie może żyć tylko mlekiem. Miłość nie musi być podawana butelką”, podsumował przedstawione dane Harlow. 

Zbadano także zachowanie małpek w sytuacjach zaskoczenia i niepokoju. Do klatki z drucianą i materiałową matką wkładano wywołujący strach bodziec, na przykład ruszającą się zabawkę. W sytuacji stresu małe rezusy wyraźniej preferowały schronienie u matki futrzanej. Karmienie okazało się być nieistotne – bez względu na to, gdzie była umieszczona butelka, małpki szukały pocieszenia u miękkiej atrapy. 

(dobrze, że obecnie nie prowadzi się już takich eksperymentów ze względów etycznych, prawda?)

Także obserwacje ludzkich niemowląt wskazują na niezależność tworzenia się przywiązania od zaspokajania potrzeb fizjologicznych. Badania Schaffera i Emersona potwierdziły, że co najmniej jedna piąta osób, do których przywiązane są niemowlęta, nie uczestniczy w ich pielęgnacji i karmieniu. Oznacza to, że wczesne więzi emocjonalne rozwijają się niezależnie od zaspokajania fizycznych potrzeb. Nie potrzeba więc butelki z mlekiem, żeby stać się dla malucha ważną osobą.

Na drabince

Sporo trudnych emocji, które narastają wokół tego, że dziecko preferuje jednego z rodziców, wynika z braku wiedzy o sposobie działania systemu przywiązania u dziecka.

Każde dziecko wychowywane w rodzinie może nawiązać bliską więź z kilkorgiem dorosłych. Jednocześnie istnieje dla niego hierarchia przywiązania. Można ją sobie wyobrazić w formie drabinki, na której szczeblach są poustawiani kolejni opiekunowie dziecka. Drabinka jest wąska, więc na każdym jej szczeblu może stać tylko jedna osoba. Na samym szczycie hierarchii jest opiekun numer jeden. Na kolejnych szczeblach są osoby numer dwa, numerem trzy i tak dalej.

Co to oznacza dla dziecka? System przywiązania aktywuje się w sytuacjach, które są trudne dla dziecka – kiedy się przestraszyło, uderzyło, jest głodne, senne lub zmęczone. Jeżeli więc jest mi bardzo trudno i źle, a ja mam do wyboru pięć dorosłych osób, zgłoszę po pomoc do mojego numeru jeden, do osoby z najwyższego szczebla drabinki. Ale jeżeli akurat  tego numeru jeden nie ma, a są opiekunowie numer dwa i trzy, to zgłoszę się do numeru dwa z prośbą o pomoc – zgodnie z hierarchią przywiązania. Być może nieco dłużej zajmie mi zaspokojenie moich potrzeb, czyli na przykład uspokojenie się lub zaśnięcie, niż miałoby to miejsce w towarzystwie numeru jeden, ale również będzie możliwe. 

Co decyduje o tym, kto jest w hierarchii przywiązania wyżej, a kto niżej? Nie jest to ani zaangażowanie opiekuna w karmienie, ani stopień pokrewieństwa. Niekoniecznie zawsze to mama będzie numerem jeden, tata będzie zawsze numerem dwa, a babcia numerem trzy. Dla ⅓ półtorarocznych dzieci mama nie jest numerem jeden – choć warto wspomnieć, że są to badania z krajów, gdzie urlop macierzyński trwa znacznie krócej niż w Polsce.  Bywają takie rodziny gdzie numerem jeden jest mama, numerem dwa jest babcia albo niania, a tata jest dopiero numerem trzy. 

To, gdzie dorosły znajduje się w hierarchii przywiązania (i jaka jest jego jakość), zależy od kilku czynników.

Pierwszym jest dostępność emocjonalna opiekuna, czyli szybkość adekwatnego odpowiadania na sygnały wysyłane przez dziecko. Niemowlak nawiązuje relację z dorosłymi, którzy reagują na jego komunikaty typu “nudzi mi się”, “pogadaj ze mną”, “przestraszyłam się”, “chcę jeść” – choć nie chodzi o to, że trzeba rzucać gorącą patelnią i biec kurcgalopkiem, gdy tylko dziecko jęknie, kiedy akurat nie możemy podejść. Zareagowanie słowne “Już, słyszę Cię Marysiu, za moment podejdę” jest wystarczająco dobre. Reakcją na sygnały głodu nie musi być samo karmienie, bo przy malutkim niemowlaku adekwatną reakcją ojca będzie choćby przyniesienie malucha do karmiącej piersią mamy.

Czas, jaki opiekun spędza z dzieckiem, jest istotny. I choć jakość tego czasu ma znaczenie, daleka jestem od podpisania się pod promowanym przez niektórych specjalistów hasłem “nie liczy się ilość, liczy się tylko jakość”. To tak nie działa. Małe dzieci potrzebują wielokrotnie doświadczyć wsparcia opiekuna w trudnych sytuacjach, żeby mu zaufać. To, że starsze dzieci i nastolatkowie także potrzebują czasu, a nie tylko “jakości”, widać choćby po tym, że potrafią przez kwadrans rozmawiać o mało istotnych sprawach, żeby dotrzeć wreszcie, przed samym zaśnięciem, do ważnych tematów, wątpliwości, lęków. 

Kolejnym znaczącym czynnikiem wpływającym na miejsce opiekuna w hierarchii przywiązania jest jego zaangażowanie w inicjowanie interakcji z dzieckiem. Czyli chodzi nie tylko o to, żeby odpowiadać na wezwania niemowlaka, ale też samemu wchodzić z nim w kontakt.

Jeśli mama jest podczas urlopu macierzyńskiego w domu z dzieckiem i opiekuje się nim 24 godziny na dobę, a tata jest z maluchem pół godziny przed wyjściem do pracy (z czego kwadrans to tylko jednym okiem, bo ubiera się i pakuje) i dwie godziny wieczorem, to nierównowaga w ilości czasu jest znaczna. Ale z drugiej strony, jeśli mama choruje na depresję i ma trudność w dostępności emocjonalnej i rzadko inicjuje interakcje, to mimo tej nierównowagi czasowej może się okazać, że ojciec w hierarchii przywiązania będzie nieco wyżej. Jeśli dziecko jest w żłobku 8 godzin, to niekoniecznie jego opiekunka wskoczy na najwyższy szczebel. Jej dostępność emocjonalna i wchodzenie w interakcję jest mniejsze – opiekunka zajmuje się jednocześnie sześciorgiem dzieci, a Ty jednym, choć przez mniejszą liczbę godzin.

Jesteś jak all-inclusive

Mama i tata są równorzędnymi rodzicami, ale jeśli dziecko jest w kiepskim stanie (na przykład senne) i ma wybór, zwykle zwróci się do osoby, która jest wyżej w hierarchii. Zwłaszcza, jeśli przebywanie z nią dostarcza przyjemnych wrażeń sensorycznych, ułatwiających zasypianie.

Najłatwiej wyjaśnić to metaforą wyjazdu na wakacje. Dla bardzo wielu dzieci mama karmiąca piersią jest hotelem pięciogwiazdkowym. Nie dość, że (1) to mama – czyli osoba, która prawdopodobnie u większości dzieci jest numerem jeden na drabince – to jeszcze (2) bycie przytulonym do kogoś miękkiego i miłego (pamiętasz rezusy?), (3) ssanie, które wycisza i (4) ciepłe mleko zawierające substancje ułatwiające zasypianie oraz (5) powodujące wyrzut nasennych hormonów sytości. Używając metafor wyjazdowych – jest na all inclusive.

Dla niektórych dzieci tata w porównaniu do takiej mamy jest hotelem czterogwiazdkowym. Super, ale wyobraź sobie, gdyby ktoś Tobie zaproponował:

Masz do wyboru ekskluzywne dwutygodniowe wakacje za darmo. Śpisz albo w hotelu pięciogwiazdkowym z trzema posiłkami dziennie, albo w czterogwiazdkowym tylko ze śniadaniem.

Jaki hotel byś wybrała? Większość z nas nie zastanawia się długo… a dziwimy się dzieciom, że w sytuacji wyboru też proszą o all-inclusive.

Ale gdyby propozycja brzmiała raczej:

Masz do wyboru tamten hotel czterogwiazdkowy ze śniadaniami albo schronisko młodzieżowe: łóżko w pokoju ośmioosobowym bez łazienki, w gratisie dwóch współlokatorów chrapiących przez całą noc.

O, Panie, ten hotel czterogwiazdkowy wydaje się wtedy megawypasem, biere bez większego marudzenia! 

Dokładnie ten mechanizm działa wówczas, gdy mama wychodzi z domu na noc, zostawiając malucha z tatą lub babcią. Najczęściej w półśnie i na autopilocie dziecko jeszcze poszukuje mamy, ale kiedy uda się je wreszcie rozbudzić, zaśnięcie jest znacznie łatwiejsze niż wszyscy zakładali. Ba, czasem dzieciaki tej nocy bez mamy akurat wcale się nie budzą!  Oczywiście, w wyjątkowych sytuacjach, jeśli dziecko jest w bardzo dużym nasileniu lęku separacyjnego, ząbkujące, chore, mama niedawno wróciła do pracy, to może być trudniej. Ale często strach ma po prostu wielkie oczy.

Aha – jeśli klucz od pokoju w hotelu pięciogwiazdkowym jest na wyciągnięcie ręki w drugim pokoju, to dlaczego niby miałbym zgadzać się na ten trzygwiazdkowy?

Od czego jest tata?

Kiedy opowiadałam kiedyś o metaforze hotelowej, otrzymałam cudowny komentarz: tata jest hotelem czterogwiazdkowym, ale z animacjami dla dzieci. 

I tu bywa pies pogrzebany!

Zachęcam Cię do zadania sobie pytań:

  • Z kim mojemu dziecku kojarzy się zasypianie?
  • Kto uczestniczy w rytuale zasypiania?
  • Kto obsługuje nocne pobudki dziecka?

i wreszcie:

  • Od czego w naszej rodzinie jest tata?

Badania prowadzone w naszym kręgu kulturowym wskazują, że matki częściej zajmują się rolą opiekuńczą (są więc od karmienia, spania i przewijania), a ojcowie pełnią rolę towarzysza zabaw, dostarczającego atrakcji i rozrywek. 

Przy takim podziale nagłe oddanie ojcu wieczornego usypiania ma prawo się nie udać.

Wyobraź sobie więc, że jesteś rocznym maluchem. Przez 365 dni (czyli przez całe swoje życie) doświadczyłeś, że w usypianiu pomaga Ci mama, a inicjatorem superzabaw jest tata. Pewnej nocy budzisz się o 23.30, ale zamiast mamy przy łóżku pojawia się ojciec.

Hej, o co chodzi?! Idź stąd człowieku, jest środek nocy, ja nie chcę się bawić, ja chcę spać! Wołaj tę kobietę od spania! 

Jeśli więc tata ma przejąć od mamy rytuał wieczorny, to warto żeby dziecko nabywało doświadczenia, że tata też “umie w usypianie”. Bo skąd ma niby to wiedzieć, skoro nigdy tego nie doświadczył?

Czasem będzie potrzeba przez jakiś czas wykonywać cały rytuał wieczorny i obsługę pobudek we trójkę, żeby w bezpieczny i spokojny sposób przekazać nocną opiekę ojcu. To jest do zrobienia, nawet jeśli mama karmi piersią do zaśnięcia, nawet, jeśli tata nie jest obecny w domu codziennie, bo pracuje zmianowo lub wyjeżdża. Tylko wtedy może to po prostu zająć więcej czasu.

Wrzucając na luz

Przekazanie wieczornego usypiania ojcu może się nie udać, jeśli on jest przekonany, że się nie uda. Dzieci błyskawicznie zarażają się naszymi emocjami, przede wszystkim lękiem. Z tego też powodu niekiedy ojcu usypianie idzie znacznie szybciej niż zmęczonej i poddenerwowanej całym dniem opieki mamie. Więcej na ten temat pisałam TUTAJ.

Warto też pamiętać, że poszukiwanie numeru jeden z drabinki przywiązania jest najsilniejsze, gdy poziom dyskomfortu lub nasilenie emocji u dziecka jest najwyższe. Ojcu łatwiej więc będzie położyć do snu malucha, który jest mniej zmęczony, nawet jeśli finalnie samo usypianie potrwa dłużej.

Czy to konieczne, żeby dziecko było usypiane przez rodziców na zmianę? Nie.

Czy warto to robić? Tak, bo daje poczucie komfortu mamie, która może czasem wieczorem wyjść (lub nie stresuje się dodatkowo w wyjątkowych sytuacjach typu nieplanowany pobyt w szpitalu), a ojcu może wzmocnić poczucie rodzicielskich kompetencji.

 

Masz dość wielogodzinnego usypiania dziecka? Mam dla Ciebie szkolenie „Rytuał wieczorny"!